Przejdź do zawartości

Strona:PL Henryk Sienkiewicz - Pan Wołodyjowski.djvu/055

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Mam dwadzieścia dwa lata, a siedm, nie wymawiając, ojczyźnie służę, bo w piętnastym roku w pole z infimy uciekłem! — odpowiedział młodzieńczyk.
— I ze stepem się zna i trawami umie chodzić i jak kania na pardwy, na ordyńców spadać — dodał pan Wołodyjowski. — Zagończyk to nielada! Jemu się Tatar w stepie nie przytai!
Pan Nowowiejski spłonął z ukontentowania, że go chwalba z tak sławnych ust wobec panien spotykała.
Był to przytem nietylko jastrząb stepowy, ale i piękny chłopak, czarniawy, wichrami spalony. Na twarzy nosił bliznę od ucha aż do nosa, który od przycięcia z jednej strony był cieńszy niż z drugiej. Oczy miał bystre, przywykła w dal patrzeć, nad niemi mocno czarne brwi, zrośnięte nad nosem i tworzące jakoby łuk tatarski. Na wygolonej głowie wichrzył mu się czarny, niesforny czub. Basi podobał się i z mowy i z postawy, ale mimo tego nie przestała go udawać.
— Proszę! — rzekł Zagłoba. — Miło widzieć starym, jak ja, że godne nas młodsze pokolenie rośnie.
— Jeszcze niegodne! — odparł Nowowiejski.
— Chwalę i modestyę! Rychło patrzeć, jak waćpanu zaczną i komendy pomniejsze powierzać.
— Jakże! — zawołał pan Michał — już bywał komendantem i na własną rękę gromił.
Pan Nowowiejski począł tak wąsy kręcić, że o mało sobie wargi nie urwał.
A Basia nie spuszczając z niego oczu, podniosła również obie ręce do twarzy i naśladowała go we wszystkiem.
Lecz sprytny żołnierz spostrzegł wkrótce, że spojrzenia całej kompanii kierują się w bok, tam gdzie nieco za nim siedzi owa panna, którą na drabinie widział, i zaraz domyślił się, że musi ona tam coś przeciw niemu knować.
Niby więc nie zważając, rozmawiał dalej i wąsów po staremu szukał, wreszcie upatrzywszy chwilę, obrócił się tak szybko, że Basia nie miała czasu ni oczu od niego odwrócić, ni rąk od twarzy odjąć.
Zaczerwieniła się też okrutnie i sama nie wiedząc, co czynić, powstała z krzesła. Wszyscy się trochę zmieszali i nastała chwila milczenia.
Nagle Basia uderzyła się rękoma po sukience.
— Trzecia konfuzya! — zakrzyknęła swym srebrnym głosikiem.
— Moja mościa panno! — rzekł żywo pan Nowowiejski. — Zaraz spostrzegłem, iż się za mną coś nieszczerego dzieje. Przyznaję, że mi za wąsami tęskno, ale jeśli ich nie doczeka, to dlatego, że dla ojczyzny polegnę, a w takim razie mam nadzieję, że prędzej na płacz, niż na śmiech u waćpanny zarobię.
Basia stała ze spuszczonymi oczyma, szczeremi słowami kawalera tembardziej zawstydzona.