i jego kolegi księcia Bogusława Radziwiłła, zaraz jakiś potężny głos z pomiędzy arbitrów zakrzyknął: „zdrajca! cudzoziemski urzędnik!“ Za tym głosem poszły i inne; przyłączyli się do nich takoż niektórzy posłowie i niespodzianie sejm rozpadł się na dwie strony, z których jedna chciała panów posłów bielskich rugować, druga zaś uznać ich wybór. Zgodzono się wreszcie na sąd, który sprawę załagodził i wybór przyznał. Niemniej był to jednak cios dla księcia koniuszego bardzo dotkliwy; bo już to samo, że rozważano, czy książę godnym jest zasiąść w izbie; to samo, że przypominano coram publico, wszystkie jego z czasów wojny szwedzkiej zdrady i przeniewierstwa — okryło go świeżą hańbą w oczach Rzeczypospolitej i podkopało z gruntu wszystkie jego ambitne zamiary.
Liczył on bowiem, że gdy stronnictwa kondeuszowe, nauburskie i lotaryńskie, nie licząc innych pomniejszych, wzajem sobie będą przeszkadzały, wybór łatwo może paść na krajowca.
Duma zaś i pochlebcy mówili mu, że gdyby się to mogło zdarzyć, to tym krajowcem nie mógłby być kto inny, jeno pan najwyższym geniuszem obdarzony, najpotężniejszy i z najznakomitszego rodu, a inaczej mówiąc — on sam.
Trzymając więc rzeczy do czasu w tajemnicy, porozciągał już poprzednio niewody na Litwie, a teraz właśnie rozpoczął zastawiać sieci w Warszawie, gdy nagle spostrzegł, że zaraz z początku mu je przerwano i uczyniono dziurę tak wielką, że wszystkie ryby ujść nią łatwo mogły. Zgrzytał też zębami przez cały czas sądu, a gdy na Ketlingu, jako na pośle, nie mógł zemsty wywrzeć, ogłosił między swymi dworzanami nagrodę temu, kto mu wskaże owego arbitra, który pierwszy po ketlingowym wniosku zakrzyknął „zdrajca i przedawczyk!“
Pan Zagłoba zbyt był znany, aby jego nazwisko długo mogło pozostać ukryte. Zresztą nie taił się wcale. Jakoż książę zawrzał jeszcze bardziej, ale i stropił się niemało, usłyszawszy, że mu na wstręcie staje mąż tak popularny, na którego strach było się porywać.
Wiedział o tej swojej mocy i pan Zagłoba, bo gdy z początku pogróżki zaczęły latać, ozwał się raz na wielkiem zgromadzeniu szlacheckiem:
— Nie wiem, jeśliby to komu było bezpieczno, gdyby tu jeden włos miał mi spaść z głowy. Elekcya niedaleko, a gdy się sto tysięcy braterskich szabel zbierze, łatwo się jakoweś bigosowanie może uczynić…
Słowa te doszły do księcia, który tylko wargi zagryzł i uśmiechnął się wzgardliwie, ale w duszy pomyślał, że pan Zagłoba ma słuszność.
Na drugi dzień odmienił też widocznie względem starego rycerza zamiary, bo gdy na uczcie u księcia krajczego ktoś o nim mówił, Bogusław rzekł:
— Wielce mi jest niechętny, jako słyszałem, ów szlachcic, ale ja się tak w ludziach rycerskich kocham, że choćby mi i dalej szkodzić nie przestał, zawsze go będę miłował.
Strona:PL Henryk Sienkiewicz - Pan Wołodyjowski.djvu/027
Wygląd
Ta strona została uwierzytelniona.