Strona:PL Henryk Sienkiewicz - Nowele T8.djvu/098

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—  90  —

jedną i drugą; Kartagińczycy woleli od niej swoje worki; tylko dla nas samych była ona miłością i czynem. Czy nie tak?
— Bezwątpienia. A dziś?
— Dziś? Pozwól i pomóż mi się śmiać!... Obecnie Rzym jest to owca, o której cząber rozmaite rzymskie wilki będą się gryzły, tak jak niedawno gryźli się Sulla z Marjuszem. Naturalnie, że jeden będzie wył: „niech żyje plebs!“ — drugi: „niech żyje senat!“, ale każdemu będzie tylko chodziło o to, by się po gardło obżarł i ochłeptał.
— Więc co? do czego zmierzasz?
— Zmierzam (bogowie, co mi się dziś stało!) do nowej niezbitej prawdy: że gdzie miłość ojczyzny gaśnie, tam przychodzą czasy łotrów i szaleńców. Zatem w Rzymie przychodzą nasze czasy.
— Czasy Katyliny?
— On zrobi pierwszą próbę. Kato jest to tępak z charakterem, a Katylina łotr z charakterem, któremu nie brak przytem i szaleństwa. Ma nawet tego tyle, że może Rzym jeszcze całkiem do jego miary nie dorósł. W takim razie będzie z nami źle, i cząber spożyje kto inny.
— Spożywał go już Sulla.
— Tak. Ale to był lodowaty zbójca, który nie miał w sobie nic a nic szaleństwa, a natomiast miał gotową zwycięską armję i wódz przeważał w nim — nawet nad opryszkiem.
— A teraz nie przewidujesz nic innego, tylko konieczność panowania szaleńców i łotrów.
— Takby wypadało z mojej filozofji. I powiem ci,