Strona:PL Grabiński Stefan - W pomrokach wiary.djvu/056

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

50

gadki. Albowiem w końcu wiedziałem tylko to, że mam coś rozwiązać, coś wyjaśnić — z tego, co się ze mną działo, nie zdawałem sobie sprawy.
Równolegle z tymi przejawami zmieniał się dziko mój stosunek do dzieci. Nie mogę powiedzieć, żebym je przestał kochać — przeciwnie; lecz miłość ta przerodziła się w coś potwornego, w rozkosz pastwienia się nad przedmiotem swych uczuć: począłem bić dzieci moje.
Przerażone, zdziwione surowością dotąd łagodnego ojca, uciekały przedemną kryjąc się po kątach. Pamiętam te biedne, jasne oczęta zalane łzami, z cichą skargą w głębi. Raz jeden ocknąłem się. Było to wtedy, gdy mój mały, mój biedny synek wśród razów wyjęknął:
— Tato.. dlaczego mnie bijesz?
Zaniosłem się od płaczu, lecz nazajutrz powtórzyło się to samo...
Pewnego dnia wstałem znacznie spokojniejszy niż przedtem i jakby odrodzony po długim gorączkowym śnie. Jasno zrozumiałem położenie, dłużej pozostawać na tem odludziu byłoby rzeczą niebezpieczną i dlatego postanowiłem nazajutrz opuścić je na zawsze, rezygnując z dalszych dociekań. Był to ostatni odruch woli.
Tego wieczora w przeddzień odjazdu siedziałem z dziećmi w izbie, wszyscy troje z zadumą patrząc przez okna za zachód, co po łanach się płożył.
Był krwawy i smutny. Miedziane smugi światła jesiennego leżały na polach żałobą agonii, zimne, przejęte chłodem nocy, bezsilne...
W sadzie zacichło nagle, szemrały nasennie jesiony, ćwierkały świerszcze... Zaparło dech światu.. Chwila naprężenia...