Przejdź do zawartości

Strona:PL Grabiński Stefan - W pomrokach wiary.djvu/055

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
49

zeń nie wychodziłem, badając jego zwyrodniałe objawy, wżerając się coraz głębiej w jego tajniki. I nie wiadomo, jak, niespostrzeżenie dałem się wciągnąć w zaklęte koło, wpleść w mrowisko zbrodni i obłędu. Procesu duchowego, jaki się we mnie odbywał, nie zdołałem śledzić — wszystko zaszło prawie nieświadomie. Dziś dopiero, drogą niezrozumiałej dla mnie anamnezy odtwarzam sobie najsubtelniejsze jego stadya.
Początkowo była mi atmosfera zagrody i jej otoczenia tak wstrętną, że gdyby nie chęć wyświecenia prawdy, byłbym ją chętnie opuścił. Z biegiem czasu przyzwyczaiłem się do środowiska, a nawet stało mi się ono niezbędne: spoufaliłem się. Miejsce zaczęło przetwarzać mnie na swój ton i uległem prawu, które nazwałbym „psychiczną mimicry“: dostroiłem się do tła. Pozwoliłem się zbrutalizować
Przekształcenie zaznaczyło się dobitnie w sympatyi, jaką po pewnym czasie zacząłem uczuwać dla pierwiastka przemocy i gwałtu, przeglądającego w charakterze zagrody i tego, co się dokoła niej działo. Stałem się złym i złośliwym. Z rozkoszą łobuza pomagałem ptakom tępić potomstwo, drzewom znęcać się nad latoroślami. Inteligencya ludzka stępiała podówczas w przerażający sposób i przeszła w chęć bezmyślnego niszczenia.
Tak mijały miesiące, a szał mój wzrastał tylko i przybierał coraz to wyuzdańsze formy. Razem ze mną jednak jakby i całe otoczenie postępywało w szaleństwie, jakby spodziewało się blizkiego rozwiązania. Musiałem i ja to przeczuć, bo przypominam sobie, jak pod koniec godzinami całemi wpatrywałem się w chimeryczny fragment na ścianie i w jego uzupełnieniu oczekiwałem klucza do za-