Przejdź do zawartości

Strona:PL Grabiński Stefan - W pomrokach wiary.djvu/028

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

22

występował przedziwnie na szarem tle opoki. Cały przylądek robił wrażenie wypatrzalni. Nad samym krajem zapewne dla wygodnego oparcia się umieszczono żelazne balaski; były już stare i zjedzone rdzą, napozór jednak trzymały silnie. Wstąpiwszy tu oparłem się o nie plecyma, by ogarnąć wzrokiem pyszny widok dalszej partyi ogrodowej. Nagle uczułem zdradliwe trzeszczenie prętów; przestałem się opierać i obejrzałem je: cztery śrubki rozluźniły się zupełnie i groziły wymknięciem się prętów ze spojeń. Nie zakręcając gwintów założyłem je wolno, poczem skierowałem się w aleę topól. U wylotu dopiero błyszczały pokrwawiem zachodu okna rozkosznej willi. Ostrożnie skradając się dotarłem pod domostwo zakryty krzewami przekwitłego bzu.
I wtedy spotkałem się twarzą w twarz ze szczęściem ludzkiem, oglądałem je w jego dumnej krasie, promienne, widziałem je w całej bezwzględności, darzące szczodrą dłonią swych wybranych, zuchwałe, zwycięskie, bezczelne...
Na białym, kamiennym tarasie willi, zbiegającym w kilku stopniach ku ogrodowi widniało dwoje ludzi dwoje skończenie pięknych typów. Kobieta była jasnowłosa, o szafirowych, mokrych oczach; rysy Madonny subtelne, pełne wyrafinowanego piękna świadczyły, że na nie musiały się złożyć całe wieki kultury i doboru. Krągła pierś wzdymała się niewymowną rozkoszą, oczy oszalałe miłością tonęły w źrenicach nachylonego nad nią mężczyzny.... A na ten szał miłosnego zapamiętania lał złociste strugi konający dzień...
I tak stali wśród orgii światła i żaru piękni, szczęśliwi, jak bogi....