Przejdź do zawartości

Strona:PL Garlikowska - Misteryum.djvu/079

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Umilkli oboje, a potem Lilith powiedziała z goryczą:
— Zupełnie jak z tą różą popsuje pan, zanim się rozwinie, czy nie szkoda?...
W ciszę tego ciemnego letniego wieczora wdarła się teraz ponownie muzyka orkiestry: walc oblatywał w koło zaroszone trawy i przybiegał ku tym dwojgu, którym oś zbędnych przesądów nakładała na dusze pęta. Nieujęte w formę porywy wyrywały się, a tłoczone przemocną tradycją, nieciły wzajem przykry żal i zadając kłam życiu, fałszowały go barbarzyńsko.
Jakiś raptowny okrzyk wyrwał się z piersi przechylonej przez balustradę mostu Lilith, okrzyk gniewny, prawie nienawistny. Zwróciła się do Adama, uchwyciła go za rękę i z całą swą gwałtownością złożoną w pięść ręką uderzyła go w dłoń.
— Chciałabym uczynić panu coś złego, coś bardzo złego... — zawołała.
— Złego?... — jak zbudzony ze snu spytał prawie z przestrachem — i czemu?...
— Aby mnie pan pamiętał, pamiętał na zawsze.