Przejdź do zawartości

Strona:PL Gabryel d’Annunzio - Rozkosz.djvu/209

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Myślę o panu.
— Co pani myśli o mnie.
— Myślę o pańskiem minionem życiu, którego nie znam. Czy wiele pan cierpiał?
— Nagrzeszyłem wiele.
— I kochał także, wiele?
— Nie wiem. Może to, czego ja doznawałem, nie jest miłością. Możem jeszcze winien kochać. Nie wiem, doprawdy.
Ona zamilkła. Przez jakiś czas szli jedno obok drugiego. Po prawej stronie ścieżki wznosiły się wysokie wawrzyny, przerywane w równych odstępach cyprysami; a morze, jużto widoczne, już nie, uśmiechało się w głębi, pośród ledziuchnych listków, lazurowe jak kwiaty lnu. Po lewej stronie, ku wzniesieniu, był rodzaj ściany, podobnej do oparcia, długiej kamiennej ławki. Na jej szczycie powtarzały się przez całą długość tarcza d’Ateletów naprzemian z orłem. Każdej tarczy i każdemu orłowi odpowiadała poniżej rzeźbiona maska, z której ust wynikała rurka z wodą, spadającą w konchy, kształtu sarkofagów, ustawione jedna przy drugiej, ozdobione historyami mitologicznymi w płaskorzeźbie. Ust musiało być sto, gdyż ścieżka zwała się ścieżką Stu Fontan; lecz niektóre nie tryskały już więcej, zamknięte przez czas, inne zaledwie trochę. Wiele tarcz było nadkruszonych i mech pokrywał godła; wiele orłów było bez głowy; figury płaskorzeźb wyglądały pośród ruchu jak kawałki posrebrzeń, źle ukrytych pod starym podartym aksamitem. W konchach, na wodzie, świetniejszej i zieleńszej niż szmaragd, drżały włosy Wenery lub, pływały płatki róży, spadłe ze stojącego wyżej krzaka; zaś rurki pozostałe jeszcze przy życiu, śpiewały śpiewem szorstkim a słodkim,