Przejdź do zawartości

Strona:PL Gabryel d’Annunzio - Rozkosz.djvu/193

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

potrzebę otwarcia swojego umysłu i swojego serca tchnieniom wyższego życia. Andrzej słuchał jej, przepełniony uczuciem słodkiem, podobnem do wdzięczności. Zdawało się mu, że, mówiąc o takich rzeczach wobec niego i do niego, dawała mu szlachetny dowód życzliwości i, że prawie mu pozwalała zbliżyć się. Mniemał, że wgląda poza rąbek jej wewnętrznego świata nie tyle poprzez znaczenie słów, które mówiła, ile przez dźwięki i odcienie głosu. Na nowo rozpoznawał akcenty tamtej.
Był to głos niepewny prawie rzekłbym dwupłciowy, podwójny, głos Androginy; o dwu zabarwieniach. Zabarwienie męzkie, niskie i nieco przysłonione, miękło, rozjaśniało się, przechodziło w kobiece tak harmonijnymi pasażami, że ucho słuchacza użyczało niespodziewanej rozkoszy i równocześnie zakłopotania, jak kiedy muzyka przechodzi z tonacyi z moll do dur lub jak kiedy muzyka, przeszedłszy w bolesne dyssonanse, wraca po wielu taktach do tonu zasadniczego, podobnie ów głos przemieniał się interwałami. Właśnie zabarwienie niewieście przypominało tamtą.
I zjawisko to było tak osobliwe, że wystarczało samo do zajęcia umysłu słuchacza, niezależnie od znaczenia słów. Im więcej słowa nabierały wartości muzycznej przez rytm lub modulacyę, tem więcej traciły swą wartość symboliczną. Umysł w istocie, po kilku minutach uwagi, oddawał się tajemnemu urokowi; słuchał z napięciem i pragnął słodkiego spadku słów, jak melodyi wykonanej na jakimś instrumencie.
— Czy pani śpiewa? — zapytał Andrzej, prawie trwożnie.
— Trochę — odrzekła.
— Zaśpiewaj, troszeczkę — prosiła Donna Franczeska.