Strona:PL Gabriela Zapolska - Sezonowa miłość.djvu/64

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

po głosie, zajmuje się nią w tej chwili. Znów teatr, scena, aktorzy, wcisnęli w jej życie i otoczyli ją tem tłem, które było dla niej jakieś miłe i przytulne. Mimo to skrępowana była i po prostu ruszyć się nie śmiała z miejsca. Zdawało się jej, że to wyróżnienie napastliwe górala okryło ją śmiesznością w oczach tych ludzi. Siedziała więc naprzeciw Pity, zaczerwieniona, z uszami rozpalonemi i oczyma, wbitemi w filiżankę z herbatą.
Tymczasem — za jej krzesłem nie zajmowano się nią wcale.
Aktorzy i aktorki pogrążyli się w otchłani własnych interesów.
Rozbierali plan dalszej wycieczki i wszyscy godzili się na jedno, że źle robili, decydując się na tę włóczęgę.
— Trzeba było osiąść gdzie na trawie, na czarnej wsi, albo pod kopcem i czekać jesieni.
— E!...
Aktor o hebanowej lasce, dyamentowych oczach i małych wąsikach nie mówił nic — tylko pilnie wpatrywał się w kark Tuśki.
— No... patrzcie na Porzyckiego, czy on źle zrobił — wyrzekła jedna z aktorek.
— Tak — ale trzeba mieć papę i mamę tak, jak Porzycki. Jak zabraknie, dodadzą synalkowi.
Aktor o dyamentowych oczach wzruszył ramionami.
— No... nie życzyłbym ci mieć takie od rodziców dodatki, jakie ja miewam.
— A zawsze masz pieniądze.
— Bo oszczędzam. Stołuję się prywatnie, żyję jak filister, kocham się za darmo — a na ubranie zaabonowałem się w Wiedniu. Dlatego mi wystarcza.
— Podwyższyli ci gażę?
— Spodziewam się. Ale, jak mi dadzą gdzie lepsze warunki, to pojadę.
— Forszus wziąłeś.
— Oddam — do łapy mi nie przyrósł.
— Oddasz? no!...