Przejdź do zawartości

Strona:PL Gabriela Zapolska - Sezonowa miłość.djvu/55

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Pita siedzi nieporuszona, tylko uszki jej pokrywają się delikatną czerwienią i płoną wśród złotych włosów, jak dwa płatki maku pomiędzy łanem zboża.
— Co ty masz za pasyę mówić nam przykre rzeczy? — pyta wreszcie jedna z kobiet.
— Bo was lubię.
— Daj mi lepiej tę różę... miętosisz ją cały wieczór — zwiędnie.
— Nie. Dam ją tej panience, która ma takie śliczne włosy.
I nagle Pita czuje, jak z ponad jej ramienia na jej kolanka, w środek złożonych rąk spada śliczna, aksamitna, purpurowa róża.
Kwiat jest wesoły, przystrojony kilku świeżymi i modrymi listkami; dziecko mimowolnie chwyta w paluszki łodygę kwiatu.
Tuśka widzi doskonale, co zaszło, lecz doznaje dziwnego uczucia zmieszania. Nie wie, co ma zrobić. Czy pozwolić dziecku przyjąć ten kwiatek, rzucony z takim jakimś niedbałym wdziękiem przez nieznajomego aktora, czy zwrócić sama, jako niewłaściwy i zbyt śmiały objaw przedwczesnego hołdu dla córki.
Nie wie czemu, ale czuje, że to »towarzystwo« lekkie i podobne do żonglerów cyrkowych na arenie życia — wyszydzi ją, jeśli okaże się zbyt surową. Pozostawić zaś tego kroku mężczyzny bez jakiejkolwiek interwencyi niepodobna.
W zakłopotaniu zwróciła się trochę profilem.
Siedzący poza nią widzą jej ładne rysy, śliczny podbródek i ucho czerwieniące się, jak płatek maku na tle złotych, rozwichrzonych trochę włosów.
— Szkoda, że nie mam drugiej róży! — mówi półgłosem mężczyzna.
Tuśkę przebiega gorący dreszcz.
Czuje i rozumie, iż ta druga róża byłaby dla niej.
— Nudny jesteś! — śmieje się jedna z kobiet. — Czy ty się nigdy nie oduczysz latać...
Urywa i nagle pyta: