Strona:PL Gabriela Zapolska - Sezonowa miłość.djvu/56

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Zostajemy tutaj na kolacyi?
— Pewnie... Gdzież pójść?
— Dziura!... te wszystkie Gubałówki, Gewonty i inne szczyty to blaga. Chodźmy!
— Chodźmy!...
Wstają — zbierają fałdy sukien, przesuwają się z szumem, z zupełną niedbałością form i zwyczajów.
— No... chodź, stary.
— Idę!...
Wychodzą.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Gdy poszli, Tuśce zdaje się, iż wytworzyła się nagle dokoła niej dziwna i niezrozumiała pustka.
Chłód wieje na nią, na jej kark z tych miejsc opustoszałych.
Ci ludzie byli przecież dla niej obcy zupełnie, nie zna ich, przed chwilą nie wiedziała, że istnieją, nie wie nawet, jak wyglądają, a przecież, gdy odeszli, zabrakło jej nagle jakiegoś tła, w które się bezwiednie wtuliła.
Purpurowa róża czerwieni się ciągle w rękach Pity.
Jasna, wesoła, leciuchno woniejąca, sieje jakąś beztroskę, jak ci, którzy odeszli.
Za chwilę zwiędnie, stanie się trupem.
Oni tak samo.
Ale przez dany moment życia promieniują z siebie tragikomiczną lekkość puchowych kwiatów, rozlatujących się z chwilą zaniku po mogiłach kretowin.
Przedstawienie dobiegło końca.
Tuśka z Pitą powstają z miejsc, ale wzrok ich przygasł, rumieńce znikły. Mają w sobie charakterystyczny wygląd błyskotliwych kobiet, którym nikt się nie przygląda.
Narzucają po swojemu żakiety na ramiona i wychodzą na ulicę przez werandę, na której sinawe lampy sączą niewyraźne, jakby chorobliwe blaski.
Jakby z mysich jam, lub krecich nor, nadbiegła nocą chmara publiczności. Zlecieli się do tych lamp sinych nakształt korowodu ciem i obsiedli blaszane blaty stolików.