Strona:PL Gabriela Zapolska - Sezonowa miłość.djvu/53

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Gdzie pani zostawiła dzieci? — pytała znów pierwsza z kobiet.
— W numerze zamknięte.
— Co też pani wyrabia! Jeszcze kiedy się spalą.
— Pochowałam zapałki. Zresztą one do tego przyzwyczajone. Będą siedziały pociemku aż do mego powrotu. Wczoraj Kazio tylko westchnął, żeby choć było światełko... Ja mu mówię: »Nie można, Kaziu«. — A on na to: »Dobrze, mamusiu, ja tylko tak...«
— Ileż lat ma Kazio?
— Pięć.
— A mała?
— Trzy.
— Dlaczego pani je wozi z sobą?
— A gdzież je zostawię? Przy kim? Mam to ja kogo? rodzinę, albo co?... Pani dobrze — pani ma matkę...
— E!... lepiej niech mi pani o tem nie mówi.
W uszy Tuśki wpada ten szept doskonale, lepiej, niż to, co mówią aktorzy na scenie. Zresztą przestała się interesować czworokątem, złożonym z męża, kokotki, żony i kochanka żony.
Czuje instynktownie, że poza nią są właściwe tragikomedye i że tam, aż kipi od życia i jego prawdziwej melancholii.
Znów daje się słyszeć głos męski:
— Czemu pani do domu nie idzie?
— Do jakiego domu?
— A no do numeru, do dzieci.
— Przyszłam zobaczyć, może co dostanę z dzisiejszego przedstawienia.
Aktorki zaczęły się śmiać dyskretnie.
— Lepiej uciekaj — zawyrokował mężczyzna — bo okaże się, iż musicie dopłacić i będzie pani musiała coś z kieszonki dołożyć.
— O! o! to mnie niema.
Szelest sukni, brzęk breloków i z symfonii perfum ulatnia się i ginie Trèfle incarnat.