Strona:PL Gabriela Zapolska - Sezonowa miłość.djvu/439

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Aż się wypełni to, co im sądzone i z miraży w rzeczywistość wejdzie.
Obręczą żelazną w duszę się wtłoczy.
Cierniami pod stopy...
Łańcuchem u rąk...
Brylantem łez w oczy...
Niezgojoną raną w serce...
Bezsenną nocą w myśl...
Żałobnym łopotem skrzydeł w pragnienie szczęścia.
Zjawą bezlitosną w chwili zgonu.
Pogardą tragiczną w pobłażliwość dni późnych.
I tem, co ludzie zwą osiągnięciem mądrości życia, a co jest w gruncie jego... bankructwem.
Na to czeka złotowłose dziecko, siedzące tak cicho z rękoma, złożonemi na kolankach kształtnych.
Na to wszystko — i... na nic więcej.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Sznapsia wiedziała już, co grozi w niedługiej przyszłości Tuśce i Picie. Żal jej wzmógł się i czuła, że ciężko jej patrzeć na tę kobietę i na to dziecko, jakby jej było ciężko patrzeć na ludzi skazanych.
Coś, jakby wyrzut sumienia, zaczęło ją nurtować, gdy drogą ze Skibówek szła do siebie na Jaszczurówkę.
— Kto wie... gdyby nie moje słowo niebaczne, jako posiew rzucone.
I coś jeszcze tam więcej nurtuje serce Sznapsi, gdy idzie tak drogą, szarą od piasku, a bramowaną wrzosami, na które już coś z jesieni czerwonawe tony kładzie.
Nagle — poza nią pędzi rower.
— Bywaj! — woła Porzycki!
Sznapsia odwraca się szybko.
— To ty!
Pędzi ku niej, jak wicher. Zęby białe mu błyskają, twarz zarumieniona. Rower świeci się w ostatnich blaskach zachodzącego słońca.
— Dokąd jedziesz? do nas?
Zeskoczył z roweru, otarł czoło.