Strona:PL Gabriela Zapolska - Sezonowa miłość.djvu/434

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Tymczasem — ta »blizkość« nie przechodziła. Tuśka była mu uległą i gdyby wyjawił jakieś żądanie, jakiś zamiar zbliżenia się większego, byłaby z szalonej chęci przywiązania go, zgodziła się na wszystko. Lecz on niemal unikał pozostania z nią sam na sam. Ciągle wysuwał Pitę i stawiał ją pomiędzy sobą a Tuśką. Dostrzegła to Tuśka i zapytała w rozdrażnieniu:
— Pita? po cóż ciągle ta Pita?
Porzycki przez chwilę milczał, szukając możliwego pretekstu.
— Nie dowierzam...
— Komu?
— Sobie.
— A!...
Tuśka była na razie zadowolona. Każda kobieta jest zadowolona, gdy mężczyzna, bodaj najbanalniej da jej do zrozumienia, iż jest dla niego »niebezpieczną«.
Wkrótce przecież Tuśka skombinowała, że teraz, po powziętem postanowieniu, cała obawa jest chyba zbyteczna.
Na aluzyę delikatną z jej strony Porzycki znalazł odpowiedź.
Och! pieśń bez słów.
Tylko spojrzenie.
Z arsenału swych najgłębszych, przepaścistych spojrzeń dobył najgłębsze, najbardziej zaprzepaszczające. Spojrzał przeciągle swemi czarnemi oczyma. Co w nich było, sam nie wiedział, ale Tuśka musiała wiedzieć, bo wydawała się zadowoloną.
Czemprędzej sprowadził teraz do Obidowskiej sadyby dawne towarzystwo. A więc Sznapsia, aktorzy, nieodzowny embryon dekadencki, który już teraz donaszał swe wysokie kołnierzyki, przewracając je na lewą stronę. Jakby się zmówili, podwoili swą cygańską wesołość i koncepty. Weranda brzmiała śmiechem do później nocy.
Zwykle Sznapsia pozostawała na noc u Tuśki, lub ktoś z aktorów nocował u Porzyckiego.
Tak się zręcznie składało. Tuśkę ten tłum niecierpliwił i drażnił. Rzadko kiedy mogła pozostać sam na sam