Strona:PL Gabriela Zapolska - Sezonowa miłość.djvu/395

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Aha!
Mąż Tuśki zdawał się przez chwilę zbierać myśli przeżuwać doznane wrażenia.
— A czemu nie szliśmy nad przepaściami?
Porzycki wesoło się roześmiał.
— Bo jesteśmy jeszcze bardzo nizko i o przepaściach niema mowy.
— Nizko? a mnie się zdawało, że my Bóg wie gdzie jesteśmy. Takeśmy się pięli w górę, skakali przez potoki... no... no...
— Przedewszystkiem wyszliśmy późno.
— Proszę pana, cóż ja winien, że żona całą noc nie spała i skoro świt zbudziła się, chodziła po swej izbie, płakała, czy coś...
— Płakała?
— Zdaje się. Może ją zęby bolały.
Umilkli obaj na chwilę. Widmo płaczącej Tuśki przemknęło się wśród jarzębin.
Porzyckiemu zrobiło się dziwnie nieprzyjemnie. Uczucie lekkości, które ogarnęło go, gdy wszedł w ten las pełen uroku i surowego piękna — znikło. Ciężar, który czuł od wczoraj, od owego postanowienia Tuśki rozejścia się z mężem, znów gnieść go zaczął.
Wstał i zaczął iść wśród głazów zwalonych na siebie. Mech szeleści mu czasem pod stopami. Gdzieś w oddali jakiś potok szumi, rwie się, huczy, jakby pod ziemią.
Żebrowski płaczliwie woła:
— Gdzież pan idzie? Ja tu sam mam zostać? A jak pan gdzie zginie, co będzie?
— Nie idę nigdzie — ot... spaceruję — odpowiada Porzycki i znów zniecierpliwienie ogarnia go na tego niedołęgę, siedzącego pod krzakiem, zdyszanego i pożółkłego ze zmęczenia.
— Do niczego! — myśli — Tuśka mu słuszność, rzucając go... to nie jest mąż dla niej.
— Ma słuszność, ma słuszność...
Lecz nie patrzy w stronę Żebrowskiego. Ile razy bowiem sobie przypomni to, co jest, i to, co się stanie,