Strona:PL Gabriela Zapolska - Sezonowa miłość.djvu/396

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

umyka z oczyma. Tu, w tej pustce, na tem odludziu, gdy został sam na sam z tym człowiekiem, jest chwilami bardzo siebie niepewnym i doznaje dziwnego wrażenia, z którego sobie nawet sprawy zdać nie umie. Zdaje mu się chwilami, że ten Żebrowski jest jakimś ciężarem, który uczepił mu się u nóg, oplątał rękoma o serce i wlecze się za nim, bez jego woli, i wlec się tak będzie życie całe.
— Niech pan zaśnie! — mówi, chcąc się uwolnić od słuchania tego płaczliwego głosu.
Żebrowski potrząsa głową junacko.
— Ja? spać? To pan mnie nie zna. Nie po to idzie się w góry, żeby się wysypiać. Zaraz pójdziemy dalej... Tylko niech pan nie odchodzi.
— Czego się pan boi?
Żebrowski się namyśla. Widocznie wstydzi się powiedzieć. Wreszcie wydusza.
— No... są przecież niedźwiedzie, a potem zbójnicy!
Przerywa mu pogardliwy śmiech Porzyckiego.
Aktor śmieje się, wzruszając ramionami.
— Niedźwiedzie? zbójnicy...
— A no... tak pisze w »Na przełęczy« — hazarduje Żebrowski.
Lecz Porzycki na razie nie odpowiada. Myśli teraz, iż ten Żebrowski jest w górach kompletnym tumanem i kołtunem, i że dobrze zrobił, wywiódłszy go tutaj. Tam, w dolinie, przedstawiał mu się sympatyczniej, tu zaś, w kontakcie z dziką i rozwichrzoną przyrodą, był śmiesznym, tchórzliwym, nudnym karłem, przykrym i dla duszy i dla wzroku.
— Bo, panie łaskawy — mówi dalej Żebrowski, śliniąc chustkę i wycierając nią poplamione rdzawym mchem ręce — bo panie łaskawy, jakby taki niedźwiedź, albo zbójnik nagle z poza tych głazów wypadł, to... co my poradzimy?... Na nic się nie zda, ani nasza inteligencya, ani nasze stanowisko, ani nic. Taki nas nie uszanuje? co? he?...
Śmiał się, chychocąc, jak małe chłopię.