Strona:PL Gabriela Zapolska - Sezonowa miłość.djvu/363

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

nic tam, jak się mówi, »nie kloszuje« oprócz chłodu i przesadnej grzeczności.
Tyczasem dziś ta poprawność zmienia się w jakąś ukrytą widocznie tragedyę, bo przecież takie łzy musi wyciskać prawdziwa i szczera chyba, a długo tajona boleść.
Porzycki zasmuca się nie na żarty. Żal mu jakoś Tuśki, a przecież nie wie sam, dlaczego nie żal mu tak, jak należy.
— Co to jest? co to jest? — myśli, jakiś niepewny i wahający.
Ona odczuwa, że jest jakiś rozdźwięk i forsuje nutę.
— My tak zawsze... mówi wśród łez — na dwóch biegunach.. To straszne...
On nie znajduje nic, coby mogło ją rzeczywiście z tego zdenerwowania wyprowadzić.
— Proszę, uspokój się.
Im więcej ją prosi, tem ona łka gwałtowniej. Czeka ciągle na jakieś inne, silniejsze, bardzo stanowcze słowo.
— Niech kiciątko nie płacze!...
To osusza jej łzy. Spogląda na niego z ironią. Więc nic innego nie umie? Oczy ich spotkały się i wślad za oczami idą usta. Przypadli do siebie i całowali przez chwilę całą siłą swych dusz. Ktoś wszedł do sieni, porwali się, rozbiegli, jak kuropatwy spłoszone. On przed dom, ona do lustra, aby poprawić włosy i zapudrować oczy.
Drogą od miasta nadciągał powoli Żebrowski z Pitą.
Szedł przygarbiony, przytłoczony, mając pełne oczy słonecznych wizyi Tatr, które zobaczył w całej pełni majestatu z ulicy Nowotarskiej.
Jego biedna, miejska, nędzna wyobraźnia nie mogła znieść tego ogromu, tego przepychu, tych roztęczonych granitowych olbrzymów, które jego, biurowego Pigmeja, z taką wzgardą odpychać się od siebie zdawały.
Szedł milczący obok Pity i tylko kiedy niekiedy kręcił głową.
Gdy doszedł do Porzyckiego, stojącego koło żerdzi, opasujących chałupę, zatrzymał się.