Przejdź do zawartości

Strona:PL Gabriela Zapolska - Sezonowa miłość.djvu/319

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

niemi z zachwytem. Nawet kobiety przestają być zazdrosne. Pita rozbija najzjadliwsze i wstawia się za matką.
— Śliczne!... — słychać szmer dokoła.
Porzycki idzie obok i chłonie w siebie ten szmer.
I on jest tak podbity tryumfalną pięknością Tuśki i Pity, że zapomina o swej aktorskiej pysze i cieszy się, że Tuśka podbija wszystkich.
Z zadowoleniem rzuca wzrok dumny na grupę kolegów i koleżanek, zbitych w kącie sali.
Wzrok ten zdaje się mówić:
— Aha!... a to moje!... a wy co?...
Z kąta odpowiadają mu spojrzenia:
— No... no... wcale... wcale... winszujemy!
Orkiestra gra polkę.
W epileptycznych skokach zaczynają się trząść pary. Ku Tuśce zmierzają żądni zbliżenia się do jej atłasowego biustu mężczyzni.
— Pan ten... Pan ów...
Pochylają się głowy, przystrzyżone na lato, ale ona odmawia:
— Nie tańczę polki.
Ma ten wyborny smak, że będzie śmieszna, rosła i pełna, skoro się zacznie trząść w podrygach i skokach.
Porzycki siada przy niej z miną plantatora, biorącego w posiadanie plantacye trzciny cukrowej.
— Ja z panią tańczę...
— Jakto? wszystko?...
— Tak!
— Ależ to niepodobna.
Porzycki się śmieje.
— Otóż podobna. Pani to dla mnie zrobi?
Markowska wzrusza ramionami:
— Sensu niema. To może panią skompromitować.
Porzycki wzrusza ramionami.
— Pani Tuśka jest wyższa nad takie rzeczy — mówi — prawda?
»Wyższa« kobieta jest bardzo zakłopotana.
— Zapewne.