Strona:PL Gabriela Zapolska - Sezonowa miłość.djvu/248

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

dłuższe przy pożegnaniu — wszystko to uderzało Porzycką, jak ciosy.
— To nieuniknione... — myślała.
I wtedy zwróciła się ku Picie.
Dziewczynka zmieniła się bardzo.
Od chwili wycieczki do Morskiego Oka — Pita ciągle była poważna i milcząca. Lecz przed zbliżeniem się Porzyckiej Pita była raczej gniewna.
Obecnie Pita była... smutna.
Błękitne oczy zaczynały tchnąć jakąś melancholią. Unikała wzroku matki i nie śmiała się z konceptów Porzyckiego. Natomiast całą duszą garnęła się ku Porzyckiej. Robiła to skrycie. Skradała się, jak kot, w sekrecie przed matką, jakby wstydziła się tej potrzeby pieszczot i tulenia się w objęcia tej dobrej, siwej pani.
Nie przyznawała się nigdy Porzyckiej do tego, że jej smutno. Kto wie? Pita sama może nie mogłaby dokładnie zanalizować tego, co się w niej działo. Czuła tylko, że pomiędzy matką a Porzyckim jest łącznik, coś, z czego ona jest wyodrębniona. I smutno jej było, że jest sama, że nie ona jest istotą główną, że jest widocznie za małą, aby ją przypuszczono do jakiejś tajemnicy, której istnienie instynktem wyczuwała. Przytem Porzycka sposobem życia, tą rozumną, a przecież tak doskonale zastosowaną do drobnej jej bądź co bądź uczuciowości metodą, tym głosem pieszczącym, jak kołysanka, działała na nią w sposób jej miły i nieznany.
Pita odpoczywała.
Pita rozumiała, że tak, jak żyła poprzednio — to żyła stucznie, wydźwignięta na jakąś wyżynę, po której chodzić jej było trudno. Porzycka wzięła ją za rączkę i sprowadziła na ścieżkę, udeptaną dla jej myśli i dla jej nóżek.
I dlatego Pita przy Porzyckiej odpoczywała, stawała się dzieckiem, małą dziewczynką — Pitusią ową Pepi (Józią), która chętnie na kolanach siada i lubi dłoń, gładzącą jej złote włosy...