Strona:PL Gabriela Zapolska - Sezonowa miłość.djvu/212

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Lekko, leciuchno marszczą się fale.
Zaklęte, ciche, nieruchome odbicie skał, limb, smereków, upłazów, mąci się i ginie. Natomiast brylanty rosy wypływają na załamach fal.
Łuska świetlana, srebrna, drżąca zaczyna płynąć ku Tuśce, jakby zapędzana niewidzialnem wiosłem, lub podmuchem anielskiego skrzydła.
Do jej stóp... do jej stóp...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Pochyla się ku niej Porzycki.
— No... kocha słońce?...
W oczach jego migocą takie same brylanty, jak na powierzchni wody.
Uśmiecha się do niego, do tych słonecznych piękności, które drgają w głębi jego źrenic.
— A jego kocha?... — pyta dalej Porzycki.
Przymyka oczy — nie odpowiada.
On nie nalega — powstaje nawet z kamienia i patrzy jeszcze chwilę na wodę.
Tuśka w tej chwili doznaje wrażenia, że zadał jej to pytanie ostatnie bezwiednie prawie...
— Chodźmy! — mówi Porzycki, podając jej ramię — co najpiękniejsze jużeśmy widzieli.
Tuśka powstaje i opuszcza Morskie Oko, nie oglądając się poza siebie. Czyni to dlatego, ażeby udowodnić przed sobą, iż ta chwila nie jest znów tą wielką chwilą jej życia.
A przecież...
W milczeniu dochodzą do hotelu, przed którym panuje cisza zupełna.
Wchodzą do sieni, i już przy drzwiach, prowadzących do pokoju zajmowanego przez Pitę i Tuśkę, zatrzymują się.
— Bardzo pani senna? — pyta troskliwie Porzycki.
— Nie! — mówi trochę rozczarowana.
Jest tak rozkołysana, rozbrylantowana, że to nawet