Strona:PL Gabriela Zapolska - Sezonowa miłość.djvu/213

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ciepłe troszczenie się o jej stan fizyczny, tak miłe poprzednio, wytrąca ją z równowagi.
— Za pół godziny możemy jechać? prawda?
— Tak — możemy! — odpowiada machinalnie.
Odwraca się, ażeby włożyć klucze w zamek, gdy nagle czuje, że Porzycki zbliżył się i ustami przylgnął do jej włosów, wysoko podniesionych na karku i odsłonionych pomiędzy futerkiem boa a rondem kapelusza.
Przerażona, wstrząśnięta do głębi, przekręca klucz, otwiera drzwi i wpada do wnętrza pokoju.
Z poza drzwi słyszy jego głos:
— A więc za pół godziny?...
Chce odwrócić się, powiedzieć mu jakieś słowo rozżalenia, gniewu, ale spotyka się z oczyma Pity, która ubrana, umyta, uczesana siedzi przy stole, otulona pledem.
Te oczy mają w sobie tyle nieokreślonego wyrazu, iż Tuśka rzuca w stronę sieni grzeczne i obłudne:
— Tak! za pół godziny!... Dziękuję panu!...



XXII.

Powracają w zupełnie innym nastroju, niż jechali poprzednio.
Jeden Porzycki zachowuje równowagę. Nie zrywa jednak kwiatów i nie stroi powozu.
— Nie należy się powtarzać w efektach — mówi, śmiejąc się, do Pity.
Mała jest ciągle nadąsana i choć pokrywa to nadąsanie wrodzoną grzecznością, niemniej czuć przecież niechęć do tej wycieczki, na której była odsunięta od uczestniczenia w najpiękniejszej jej części.
Tuśka czuje wybornie ten stan usposobienia córki.
Słowa Porzyckiego, wypowiedziane do niej nad stawem, kiełkują teraz z coraz większą siłą.
— Tak — dziecko obowiązku! — myśli — on miał