Strona:PL Gabriela Zapolska - Sezonowa miłość.djvu/199

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

pragnęła podzielić się doznanem wrażeniem z Pitą, lecz spojrzawszy na dziecko, dostrzegła, że i ona miłośnie tuli ku sobie pęki różowych gwoździków i ku nim się uśmiecha.
Przed nią z poza wachlarza olbrzymich dzwonków o bronzowej, ciepłej barwie patrzą ku niej oczy Porzyckiego. Patrzą wciąż, uparcie i ona mimowoli wzrokiem odpowiada mu na tę niemą rozmowę ócz, która od początku świata jest prawdziwem Esperanto ludzkości. Sami właściwie nie wiedzą, co przesyłają ku sobie w wymianie tych spojrzeń, lecz nie wyrzekliby się ich za żadną cenę.
I tak rozkosz zagłębiania się w góry, ukochania kwiatów, wymiany spojrzeń, wstrząsających dziwnie całym systemem nerwowym, składa się na całość, pełną niezwalczonego czaru i niezapomnianego światła w szarzyźnie dziennej egzystencyi.
Przy wodospadach zatrzymuje się powóz w całej gromadce już odpoczywających. Z zakładu Chramca wycieczkowcy wiodą z sobą muzykę góralską i ta rozsiadła się na belce, rzępoląc jakieś dziwacznie splątane melodye. Lecz tu — na tle smereków, przypartych do górskiej ściany, melodye płyną swoją strugą, jak te potoki, co sączą się srebrną nicią po granitowych złomach.
— Ach! muzyka!... jak dobrze!... — woła Porzycki — teraz już nic nie brakuje...
— Och... muzyka!...
— Pst... niech pani tak nie mówi. Niech pani odejdzie w bok, odwróci się od nich, aby nie widzieć ich otoczenia, wyśle całą swą duszę przed siebie, w źleby, w turnie, w piargi, w upłazy — i niech pani pozwoli, aby cię ta muzyka poniosła taką rozmyśloną w dal...
— No — no — proszę to zrobić... no!...
Ujął ją pod łokieć, Pitę za rękę i odprowadził duży kawałek drogi, idąc stromą ścieżką w dół.
— Gdzie pani ich już słyszała?
— W teatrze!
— Otóż to... gdy grali wyjątki z »Trubadura«, albo »rach, ciach, ciach!...« I pani chce mieć o nich pojęcie.