Przejdź do zawartości

Strona:PL Gabriela Zapolska - Sezonowa miłość.djvu/192

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— A więc...
— No... to od ciebie zależy.
— Ja już się rozmyśliłam.
— Odmyśl się.
Tuśka odwraca się i widzi, że drzwi jej pokoju, prowadzące do sieni, są prawie otwarte na rozcież. Szybko powstaje, aby je zamknąć, nie chcąc, aby ta nienawistna dla niej Sznapsia zajrzała do wnętrza jej niewykwintnego interieur.
Zbliża się, chce chwytać drzwi i jest przytem zmuszona wychylić się aż do sieni, aby dostać ręką do klamki.
I widzi.
Tak, widzi właśnie w tym samym kąciku, w którym niegdyś widziała Józka Obidowskiego całującego Hankę, widzi Porzyckiego, trzymającego w objęciach Sznapsię.
Oboje przylgnęli do siebie i jego ręka, tak, jak ongi ręka górala, bieleje na ciemno odzianych plecach kobiety rozszczepionym liściem.
Z góry pada wąziuchna struga światła.
Stopy ich toną w podściółce wiór.
I oboje, tak, jak tamci poprzednio, zamieniają jakiś krótki szept...
Tuśka cicho przymyka swe drzwi i stoi oparta o ścianę z zapartym oddechem.
Przypomnieli jej najdokładniej Józka i Hankę.
Przypomnieli jej także, że miłość jest to jedno, co zmian nie zna.
I przypomnieli jej słowa pełne rezygnacyi Wikty Obidowskiej:
— Ona była u niego pierwsza.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Przeszli w kilka minut obok Tuśki, oddzieleni od niej ścianą i drzwiami.
Ona stała ciągle na jednem miejscu i patrzała przed siebie, jak spłoszony ptak.
Cóż było jednak naturalniejszego nad to, że ten