Strona:PL Gabriela Zapolska - Sezonowa miłość.djvu/146

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

nie ciała o ławy, o ściany — i to wszystko w ciemności, którą siała tajemnicza chałupa w ostry cień spowita.
Tuśka mimowoli porwała za rękę Porzyckiego.
— Niechże pan idzie — zawołała.
— Tam?
— Tak... on ją zabije.
Aktor zaśmiał się swoim szczerym, serdecznym śmiechem.
— Nie, ale ją zbije.
— No... więc...
— Wielka awantura!
— O!...
Tak. tak... co mnie wchodzić pomiędzy małżeństwo, a zresztą, widzi pani, już po krzyku.
Z chałupy, tryumfalnie, rozwierając szeroko wrota, wyszedł Józek Obidowski i stanął, poprawiając serdak i szukając fajki. Księżyc bił prosto na niego i wydobywał jego męską, posągową piękność z nadzwyczajną siłą. Góral dyszał ciężko, jakby się spracował.
W chałupie była cisza zupełna.
Wreszcie Józek dostrzegł widocznie Tuśkę i Porzyckiego, stojących w topieli księżyca, bo rzucił ku nim w formie uspokojenia:
— Zbiłek babę, posadziłek na murku i niek siedzi.
I oparłszy się o żerdź, zapalił fajkę.
Porzycki ku Tuśce się zwrócił.
— Widzi pani, jakie to proste. — Zbił ją, ona siedzi na murku, on pali fajkę, za chwilę zaczną się godzić, i nim słońce znów zaświta, la comedia e finita...
— Zawsze, jednak...
— E! proszę pani, w małżeństwie dumy i obrazy niema. Co warte małżeństwo, jeśli na savoir vivrach i na pomadkach oparte. Ot, szczerze, poprostu z mostu...
— Bić!....
Chciażby... aby się później godzić!... Pani nie lubi się godzić? To takie miłe...
Tuśka przygryzła wargi.
— Nie wiem o tem. Ja się z moim mężem nie kłócę, więc się i nie godzę.