Wyszedłem sobie w aleje:
długie i proste, jak zwykle —
jeno liść zwolna żółknieje,
nad wodą powiędły wikle — —
Na spacer późna już pora —
mało tu trochę dziś ludzi — —
jesienny półmrok wieczora —
wiatr zimny dobrze już chłódzi,
szeleszcząc liściem po drodze — —
kołnierz podniosłem do góry,
wracam — powoli odchodzę —
w miasta powracam znów mury,
stukając końcem mej laski — —
Auto wzdłuż pędzi aleją:
mundury — srebrne opaski
na czapkach — głośno się śmieją — —
Przy drodze jeszcze ktoś siedzi —
inni wracają do miasta:
gromada głośnej gawiedzi —
to znów samotna niewiasta — —
Na ławce usiadł tu blisko,
kiedym przechodził akurat
(znane mi jakieś nazwisko)
siwy kościoła purpurat —
Drgała mu szczęka bezzębna,
a długie palce swe chude
po ławce puścił w takt bębna,
by zgłuszyć pustkę i nudę —