Przejdź do zawartości

Strona:PL G de Maupassant Piotr i Jan.djvu/28

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— A to szczęście! to szczęście! To się nazywa mieć szczęście!
Piotr spytał:
— Musiał być kiedyś bardzo bliskim znajomym, ten Marechal?
Ojciec odparł:
— Bagatela! Całe wieczory spędzał w naszym domu. Wszak musisz pamiętać, jak po zakończeniu każdego półrocza szkolnego zabierał cię do siebie wprost z gimnazjum i zatrzymywał na obiedzie. Aha, w dniu przyjścia Jana na świat on biegał nawet po lekarza! Był u nas właśnie na śniadaniu, gdy matka zachorowała. Zrozumieliśmy oczywiście odrazu o co idzie i on pobiegł pędem po lekarza. W pośpiechu wziął mój kapelusz zamiast swego. Pamiętam to dokładnie, bo nieraz śmialiśmy się później z tego powodu. Być nawet może, że przypomniał sobie ten szczegół w godzinie śmierci, a nie mając spadkobierców pomyślał: — Tak, przyczyniłem się do narodzin tego malca, niechże mu teraz zostawię majątek.
Rolandowa wtulona w fotel głęboki, zdawała się być pogrążoną we wspomnieniach. Jakby myśląc głośno, szepnęła:
— Ach, to był przyjaciel serdeczny, oddany, wierny, człowiek rzadki, jak na dzisiejsze czasy.
Jan wstał:
— Muszę się przejść trochę rzekł.
Ojciec się zdziwił, chciał go zatrzymać; należało wszak tyle omówić, ułożyć plany, ustalić rozmaite projekta. Ale młody człowiek się uparł, naprędce zmyślając, że ma się z kimś zobaczyć. Zresztą tyle jeszcze będzie czasu do porozumienia się przed otrzymaniem owego spadku.
I wyszedł, pragnąc być sam, by się zastanowić