Strona:PL G Flaubert Salammbo.djvu/54

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

skargą fal i drżeniem liści wyniosłych drzew na Akropolu.
— Przestań! zawołała Salammbo.
— Co ci jest pani? Czy wietrzyk wionie, czy chmurka zadrży na niebie, wszystko cię trwoży i miota, tobą!
— Ja nie wiem, — rzekła Salammbo.
— Ty dręczysz się zbytecznie długiemi modłami
— O Taanach, jabym chciała rozpuścić się jak kwiat w czarze wina.
— Może ci ten niepokój sprawiają dymy wonności twoich?
— Nie, nie! — wołała Salammbo; — dusza bogów przemieszkiwa w lubych zapachach.
Wówczas niewolnica opowiadała jej o ojcu. Mówiono o nim, że się udał do krainy bursztynu, poza słupy Melkarta. — A gdyby nie powrócił, ciągnęła niewolnica, to jednak musisz spełnić jego wolę i wybrać małżonka pomiędzy synami starszyzny, a wtedy już smutek twój pójdzie w objęcia męża.
— Jak to? — spytała dziewica, bo wszyscy, których dotąd widziała, sprawiali jej wstręt swoją postacią i rubasznością.
— O Taanach, niekiedy z łona mego wydobywają się westchnienia ciężkie jak dymy wulkanu. Jakieś głosy mię przyzywają, jakiś ogień pożera pierś moją, dusi mię, ja umrę; a potem jakaś rozkosz od stóp do głów przenika moje ciało... jakaś pieszczota mię otacza i czuję się zgnębioną, jak gdyby Bóg władzę swoją nademną rozciągnął. Chciałabym zniknąć w mgłach nocnych, w falach potoku, w cieniach drzew, pragnęłabym opuścić ciało m o je i stać się powiewem wiatru, promykiem gwiazdy, biegnąć i biegnąć przed siebie, aby przybyć do ciebie, o Matko!“
Wzniosła wgórę swe ręce, pochyliła całą postać i taka blada w długiej swej lekkiej szacie podobną by-