Strona:PL G Flaubert Salammbo.djvu/332

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

żającą bladość na ich lica, ale okropny przymus w jakim się znaleźli.
Wspólność życia utrwaliła pomiędzy tymi ludźmi uczucie szczerej przyjaźni. Dla większej części obóz zastępował ojczyznę. Nie mając rodziny, całą wrodzoną ludzkim sercom tkliwość, przenosił każdy z nich na swego towarzysza. Pod jednym płaszczem zwykli spoczywać przy świetle gwiazd. Błądząc wspólnie wśród obcych krajów, morderczych bitew i przygód przeróżnych, powstawał między niemi nieraz dziwny związek niby miłości małżeńskiej. Starszy zwykle bronił młodszego w walkach, pomagał w przebywaniu trudnych przepaści, ocierał pot z jego czoła w gorączkach, ubiegał się za pożywieniem dla niego. A drugi dziecięciem znaleziony na drodze, zostawszy potem jurgieltnikiem, płacił to przywiązanie uległością i tysiącznemi oznakami czułości.
Nieraz zamieniali naszyjniki i kolczyki, robiąc sobie podarki po przejściu — niebezpieczeństw, lub w czasie uczty. Teraz wszyscy pragnęli śmierci, a żaden nie chciał uderzyć. Młody mówił do towarzysza, któremu brodę szron pokrywał. — Nie, nie! — ty jesteś silniejszym, ty nas pomścisz, ty mnie zabij. — A drugi odpowiadał: — Mniej życia mam przed sobą, uderz w serce moje i nie myśl o tem.
Bracia patrzeli na siebie, ściskając swe ręce, kochanek powtarzał kochankowi pożegnania, płacząc na jego ramieniu. Pozdejmowali kirysy, aby miecz łatwiej przeniknął, a wtedy dały się widzieć liczne kresy otrzymane za Kartaginę, rzekłbyś: napisy ryte na kolumnach. Podzielili się w cztery równe rzędy na wzór gladjatorów i rozpoczęli nieśmiało nacierać. Niektórzy zawiązali sobie oczy i machali mieczami po powietrzu, jak ślepi laskami. Kartagińczycy wołali na nich, że są tchórzami, a ta obelga podnieciła barbarzyńców tak,