Strona:PL G Flaubert Salammbo.djvu/310

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.


Hałas ten nadzwyczajny i światło ściągnęły barbarzyńców do stóp murów, zaczęli czepiać się Szczątków helepolu i zaglądali do miasta przejęci zgrozą.





XIV.
W wąwozie.

Kartagińczycy nie zdążyli rozejść się do domów, kiedy chmury, zbierając się coraz cięższe, spadły w dużych kroplach deszczu na czoła wzniesione ku Baalowi.
Ulewny deszcz padał noc całą; grzmoty się rozlegały. Był to głos Molocha, który pokonał Tanitę, jaśniejącą teraz na firmamencie swem błyszczącem łonem, rozpostarała się ona wśród poduszek z obłoków. Wkrótce jednak chmury ją zasłoniły, jakgdyby zanato znużona, pragnęła spoczywać jeszcze. Kartagińczycy, wierząc, iż woda pochodzi od księżyca, uczcili go hucznym okrzykiem.
Deszcz zalał tarasy, utworzył jeziora w dziedzińcach, kaskady po schodach, strumienie po ulicach, woda lała się w ciężkich masach i w długich promieniach. Węgły budynków kąpały się w pieniących falach, opłukane mury świeciły białością niby świeżym obrusem okryte, dachy świątyń błyszczały, woda spływała tysiącznemi drogami z Akropolu, aż nagle runęły domy, belki, gruzy, sprzęty spłynęły w potokach zalewających gwałtownie płyty.
Wystawiono amfory i czary; gdy pochodnie zgasły, schwytano głownie ze stosu Baalów, a Kartagińczycy, ustami czerpiąc wodę, upijali się nią tak chci-