Strona:PL G Flaubert Pani Bovary.djvu/275

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

O sto kroków dalej zatrzymała się znowu; za niebieską woalką, która z męzkiego jej kapelusza spadała ukośnie aż na biodra, twarz jej wydawała się jak gdyby w przezroczu fal lazurowych.
— Dokądże idziemy? zapytała.
On nic nie odpowiedział. Emma z ciężkością oddychała. Rudolf oglądał się wokoło siebie i przygryzał wąsy.
Tak doszli do miejsca przestronniejszego, gdzie robiono wręby. Usiedli na obalonym pniu drzewa i Rudolf zaczął mówić o swej miłości.
Emma słuchała go ze spuszczoną głową, poruszając nogą wióry ziemię zaścielające.
Lecz gdy powiedział:
— Czyliż losy nasze nie są odtąd wspólnymi?
— O nie! odrzekła. Pan wiesz o tem dobrze. To jest niepodobieństwem.
I powstała chcąc odejść. On pochwycił ją za rękę. Stanęła. Potem wpatrzywszy się przez długą chwilę w niego wilgotnem i romansowem okiem rzekła z żywością:
— Ach! nie mówmy już o tem... Gdzie są konie? Wracajmy do domu!
Rudolf zrobił gniewne poruszenie zniecierpliwienia. Ona powtórzyła: