Strona:PL Friedrich Schiller - Zbójcy.djvu/68

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

przemienił swoje dziedziny w koło familijne, siadywał, miło się uśmiechając przy bramie i witał was nazwiskami braci albo dzieci. Moje brwi zawisną nad wami jak chmury burzliwe, imię moje pańskie ponad temi górami przesuwać się będzie jak kometa grożący; a na czole mojem stanie barometr waszego losu. On głaskał i przemawiał, gdy mu stawiano uporne karki; przemawiać i głaskać nie w mojej naturze. Ja wam w ciało zaryję spiczaste ostrogi i spróbuję bicza. W mojem państwie dojdzie do tego, że kartofle i cienkie piwo nie postaną chyba na przysmak świąteczny — a biada temu, kto mi się nawinie w drogę o pełnych, rumianych policzkach. Bladość ubóstwa i strach niewolniczy to kolor mój — w taką liberyę każę was wszystkich poubierać.

Odchodzi.
SCENA TRZECIA.
Lasy czeskie.
Szpigelberg, Racman i banda rozbójników
w gromadach tu i owdzie rozsypanych.

Racman. Tyż to? ty istotnie? Niechże cię zduszę na winną polewkę, kochany, serdeczny Maurycy! Bądź nam wśród czeskich lasów pozdrowiony. I wyrósł i zmężniał! Siarczystyż to batalion! Przywodzisz rekrutów w całej paradzie, ty zwinny werbowniku!