Strona:PL Friedrich Schiller - Zbójcy.djvu/115

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

nemi słowami wykrycia mojej niewinności, czyta dekret uwolnienia i oddaje szpadę. Lecę coprędzej w tryumfie do mego zamku, w objęcia mojej Amalii. — Zniknęła. Porwano ją o północy, nikt nie wiedział gdzie, i żadne jej więcej oko nie spotkało. Hej, łysnęło mi we łbie jak od pioruna; pędzę do miasta, śledzę na dworze — wszystkich oczy, jakby korzeniem przyrosły do mnie; nikt nie chciał powitać. W końcu dostrzegłem ją przez tajemne kraty w pałacu — rzuciła mi liścik.
Szwajcer. Czyżem nie odgadł?
Kosiński. Śmierć! piekło! szatani! Stanąłem jak posąg! Dano jej do wyboru: albo patrzeć na śmierć moją, albo zostać księcia kochanką. W walce między cnotą a miłością — miłość rozstrzygnęła i — ze śmiechem byłem wybawiony.
Szwajcer. Cóżeś uczynił?
Kosiński. Stanąłem, jakby wszystkie pioruny we mnie uderzyły! Krew, była pierwszą myślą — i krew, ostatnią. Z pianą na ustach biegnę do domu, wybierani najostrzejszą szpadę i z nią jak strzała do domu ministra — bo on to był tym piekielnym swatem. Musiano mię postrzedz na ulicy, bo skorom wszedł na schody, wszystkie drzwi zamknięto. Szukam, pytam: pojechał do księcia, odpowiadają — i tam lecę; tam go nie widziano. Wracam, wybijam drzwi, znajduję, chcę