Strona:PL Friedrich Schiller - Zbójcy.djvu/109

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

tej skroni może prawo rościć, odkrywa głowę. Tu wznoszę mój sztylet; na śmiertelną duszę moją — nigdy was nie porzucę.
Szwajcer. Nie przysięgaj! kto wie, może jeszcze szczęśliwym być możesz i przysięgi żałować.
Karol. Na zwłoki mojego Rollera! nigdy was nie porzucę. Kosiński wchodzi.
Kosiński do siebie. W tej okolicy, mówiono mi, że go spotkam. Hej — hola! Co to za twarze? Mieliżby — co? gdyby to ci sami — to oni, to oni! pójdę zapytać.
Szwarc. Ostrożnie! Kto idzie?
Kosiński. Moi panowie, darujcie! nie wiem, czy dobrze czy źle trafiłem?
Karol. Któż mamy być, jeźliś dobrze trafił?
Kosiński. Męże!
Szwajcer. Czyśmy to okazali, kapitanie?
Kosiński. Mężów szukam, co śmierci w oczy patrzą i niebezpieczeństwu jak wężowi ułaskawionemu dozwalają igrać przy sobie; mężów, co wolność cenią wyżej niż cześć i życie; których samo imię raduje biednych i uciśnionych, zastrasza najodważniejszych, a tyranów bladością powleka.
Szwajcer do Karola. Chłopak podoba mi się. Słuchaj, przyjacielu; znalazłeś swoich ludzi.
Kosiński. Tak sądzę i mam nadzieję, wkrótce ich braćmi nazwać swoimi. Możecie mi zatem