Strona:PL Francis Bret Harte Nowelle.pdf/52

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Inny znów utrzymywał, że „cienkie to jak pistolet“. Nie mniéj różnorodne były dary wpadające do kapelusza. Była tam srebrna tabakierka, dublon, kunsztownie inkrustowany rewolwer, koronkami oszyta kobieca chustka do nosa (dar szulera Oakhurst'a), spinka z dyamentem, pierścień z brylantem, biblia (czyj dar, niewiadomo), ostroga złota, kubek srebrny, na którym wyryty monogram nie należał niestety do ofiarodawcy, lancet, pięcioliwrowy banknot i kilkadziesiąt sztuk drobnéj monety.
Stumpy prezydował ceremonii, sztywny jak tuż obok niego leżące zwłoki kobiety, obojętny dla ofiar i ofiarodawców, jak po drugiéj stronie leżące nowonarodzone dziecię. Ceremonia oględzin odbyła się tedy w porządku, zakłóconym przez jeden tylko mały wypadek. Gdy Kentuck, pochylony nad skrzynką i szczególną wiedziony ciekawością macał małe zawiniątko czerwonych szmatek, dziecię, powodowane głodem zapewne, pochwyciło usteczkami jego palec. Przeraziło to i zakłopotało Kentuck'a. Coś nakształt rumieńca usiłowało przebić się na jego spalone słońcem, niepogodą zorane policzki: — „Ach ty, bestyjko!“ — wykrzyknął wydobywając z usteczek dziecka palec swój, z łagodnością, jakiéj przedtém nikt się w nim nie domyślał. Długo potém trzymał w pewném oddaleniu od innych palec ów, przypatrując mu się uważnie.
— Ssał go! Do kaduka ssał! — wołał rozweselony, pokazując obecnym swą rękę.
Dobrze już było po północy, zanim osada wróciła do normalnego stanu. Światło paliło się już tylko w krańcowym szałasie, kędy Stumpy czuwał. I Kentuck nie spał. Wychylając szklankę po szklance ponczu rozpowiadał długo i szeroko o tém, co go — raczéj jego palec — spotkało. Za każdym razem klął „małą bestyjkę“, a kto wié, czy klątw tych nie używał jako antydotum przeciw ogarniającemu go rozrzewnieniu. Jako mężczyzna, nie przyznałby się do téj słabości za nic. Gdy cała osada pogrążyła się we śnie, on chodził jeszcze zadumany brzegiem rzeki, pogwizdując to dzikie jakieś, to dziwnie tęskne i rzewne piosenki. W najlepsze gwizdał mijając skrajny szałas, gdzie się niedawno rozegrał podwójny dramat śmierci i urodzin. Tak chodząc dotarł do pewnego wielkiego drzewa rosnącego przy drodze. Tu się zatrzymał, zawrócił nazad, minął szałas, doszedł znów do brzegu rzeki i znów zawrócił, a gdy doszedł powtórnie do szałasu, zapukał do drzwi.
— Co nowego? — spytał spoglądając po przez ramię otwierającego mu drzwi Stumpego.
— Nic nowego — odpowiedział tenże.
Nastąpiła nieco kłopotliwa pauza. Stumpy nie puszczał klamki,