Strona:PL Frances Hodgson Burnett - Tajemniczy ogród.djvu/213

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Kau-kau! — zrobiła uwagę kawka trochę ochryple, lecz uprzejmie.
— Do usług, sir! Ścielę się do stópek! — rzekł pan Boach, pani Medlock zaś wyprowadziła go z pokoju.
Na korytarzu począł się zwolna uśmiechać, aż zaśmiał się serdecznie — był bowiem z natury człowiekiem dobrego serca.
— Słowo daję! — powiedział. — To dopiero nabrał wielkopańskich manier! Myślałby kto, że to cała rodzina królewska w jednej osobie!
— Mój ty Boże! — zawołała pani Medlock. — Musieliśmy wszyscy pozwolić sobie po głowie tańcować, odkąd się urodził niemal — nic dziwnego, że mu się zdaje, że ludzie na to stworzeni, by nimi mógł rządzić!
— Jeśli będzie żył, to może z tego wyrośnie — poddał pan Boach.
— Jedno, to wiem na pewno — rzekła pani Medlock. — Jeżeli będzie żył, a ta indyjska panna będzie tu mieszkała, to ręczę, iż go nauczy, że do niego nie należy cała pomarańcza, jak mówi Zuzanna Sowerby. A on powoli dojdzie do świadomości, która cząstka jest jego własnością.
W pokoju zaś siedział Colin, oparty na poduszkach.
— Teraz wszystko już pewne — powiedział. — I dzisiaj po południu go zobaczę — dzisiaj po południu wejdę do niego!
Dick ze swemi stworzonkami wrócił do ogrodu, Mary została z Colinem. Nie wyglądał zmęczony, lecz był niesłychanie spokojny cały czas przed śniadaniem i przez cały czas trwania tegoż. Dziwiła się, dlaczego tak jest, i spytała go.
— Takie ci się ogromne oczy zrobiły, Colinie — powiedziała. — Jak tylko myślisz, to ci się robią takie ogromne oczy, jak dwa koła. O czemże tak rozmyślasz?
— Muszę ciągle myśleć o tem, jak też wygląda — odpowiedział.