Strona:PL Frances Hodgson Burnett - Tajemniczy ogród.djvu/211

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Nawet zdaleka nigdy okiem nie rzucił na Colina, a słyszał mnóstwo przesadnych wersyj o jego dziwnem wejrzeniu i wybrykach chorego organizmu. Najczęściej wszakże słyszał, że chłopiec lada moment może umrzeć, a pełno było opowieści fantastycznych o plecach garbatych i o bezwładzie nóg, które to opowieści rozsiewane bywały przez ludzi, którzy nigdy Colina nie widzieli.
— Wszystko się zmienia w tym domu, panie Boach — mówiła pani Medlock, prowadząc ogrodnika tylnemi schodami na korytarz, wiodący do tajemniczych dlań dotąd apartamentów.
— Miejmy nadzieję, że zmieni się na lepsze — odparł.
— Trudno, żeby tu mogło się co odmienić na gorsze — ciągnęła dalej — a choć to wszystko dziwne, to jednak dla niejednego łatwiejsze teraz jest spełnianie obowiązku. Niech się tylko pan nie dziwi, panie Boach, jak się pan znajdzie naraz wśród menażerji i ujrzy Martę Sowerby, Dicka, rządzącego się, jak we własnym domu, i śmielszego, niż pan, albo ja.
Coś magicznego istotnie otaczało osobę Dicka, jak w to święcie wierzyła Mary. Gdy bowiem pan Boach usłyszał jego imię, uśmiechnął się poczciwie.
— Tenby czuł się u siebie również dobrze w Buckingham Palace, jak na dnie kopalni węgla — odparł. — A jednakże to nie przez zuchwalstwo i arogancję, lecz jest to poprostu uroczy chłopiec.
Może to jednakże dobrze się stało, że go naprzód przygotowano, bo byłby się przeraził. Skoro bowiem otworzyły się drzwi sypialni, duża kawka, siedząca, jak u siebie, na poręczy wysokiego, rzeźbionego krzesła, zaanonsowała przybysza głośnem «kau-kau». Pomimo ostrzeżeń pani Medlock, pan Boach w samą porę powstrzymał się od uskoczenia wtył.
Młody radża nie leżał ani w łóżku, ani na sofie. Siedział