Strona:PL Frances Hodgson Burnett - Tajemniczy ogród.djvu/191

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

cofnęła się śpiesznie w korytarz i poczęła nasłuchiwać zdumiona.
— Jak Boga mego kocham! — mówiła do siebie. — Niesłychane rzeczy! No, i ktoby to był myślał!
A tymczasem tyle było do mówienia! Zdawaćby się mogło, że Colinowi nigdy niedosyć było opowiadania o Dicku i Kapitanie, i Sadzy, i Orzeszku, i Łupince, i o koniku, który zwał się Skoczek. Mary pobiegła z Dickiem do lasu, by go zobaczyć. Był to mały, kudłaty ponny z wielką grzywą, zwieszającą mu się na senne oczy, miłym pyszczkiem i ruchliwemi, aksamitnemi nozdrzami. Właściwie był on chudy, boć żywił się trawą stepową jedynie, lecz taki był sprężysty i muskularny, jakby drobne jego nóżki ze stali były zrobione. Podniósł głowę i lekko zarżał, skoro tylko ujrzał Dicka, przydreptał do niego i głowę na ramieniu mu oparł; Dick powiedział mu coś na ucho, Skoczek zaś odpowiadał rżeniem, parskaniem i sapaniem wielce zabawnem. Dick kazał mu podać Mary przednią nóżkę i pocałować ją w twarz swym aksamitnym pyszczkiem.
— Czy on naprawdę rozumie wszystko, co mówi Dick? — spytał Colin.
— Zdaje się, że rozumie — odpowiedziała Mary. — Dick mówi, że z każdem stworzonkiem można się porozumieć, jeśli się jest jego przyjacielem naprawdę. Ale trzeba być właśnie naprawdę przyjacielem.
Colin chwilkę leżał bez ruchu, i zdawało się, że się na ścianę zapatrzył — lecz Mary wiedziała, że rozmyślał.
— Chciałbym bardzo być przyjacielem zwierząt — powiedział wreszcie. — Ale nie umiem. Z nikim nigdy nie byłem w przyjaźni — nie znoszę ludzi.
— A mnie znosisz? — zapytała Mary.
— Owszem, znoszę — odparł. — To bardzo zabawne, ale ciebie, to ja nawet bardzo lubię.