Strona:PL Frances Hodgson Burnett - Tajemniczy ogród.djvu/152

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Wcale w to nie wierzę — uparcie dowodziła Mary.
Colin znów się odwrócił i spojrzał na nią.
— Nie wierzysz? Naprawdę? — spytał.
Potem oparł się o poduszki i milczał, jakby nad czemś rozmyślał. I nastała długa cisza. Być może, że oboje myśleli o rzeczach dziwnych, o jakich nigdy dzieci nie myślą.
— Bardzo lubię tego sławnego doktora z Londynu za to, że ci kazał zdjąć ten przyrząd żelazny — odezwała się wreszcie Mary. — Czy i on powiedział, że umrzesz?
— Nie.
— Cóż powiedział?
— Przedewszystkiem nie szeptał — odparł Colin. — Może wiedział, że niecierpię szeptów. Słyszałem, jak głośno powiedział: «Chłopiec będzie żył, tylko trzeba nań odpowiednio wpływać. Rozweselajcie go». Zdawało mi się, że był oburzony.
— Ja ci powiem, ktoby cię może rozweselił — rzekła, namyślając się, Mary. Chciała, by się ta rzecz rozstrzygnęła tak, lub owak. — Dickby to potrafił. On zawsze mówi o rzeczach żywych. Nigdy nie mówi o martwych lub chorych. Patrzy zawsze w niebo, by się ptaszkom przyglądać, lub na ziemię, by zobaczyć, jak kwiatki rosną. On ma dlatego takie okrągłe, niebieskie oczy, że tak wciąż patrzy. A tak serdecznie śmieje się temi swemi szerokiemi ustami, a policzki czerwone ma — czerwone, jak duże wiśnie.
Przysunęła sobie krzesło bliżej do sofy, a twarzyczka jej zmieniła całkiem wyraz na wspomnienie owych szerokich, pełnych ust i szeroko otwartych oczu.
— Posłuchaj mnie — rzekła. — Nie mówmy już o umieraniu. Nie lubię tego. Mówmy o życiu. Mówmy dużo o Dicku. A potem będziemy sobie oglądali obrazki.
Pomysł jej był doskonały. Mówić o Dicku znaczyło tyle, co mówić o stepie i o domku, i o czternastu mieszkają-