Strona:PL Frances Hodgson Burnett - Tajemniczy ogród.djvu/120

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

że plecy ma przygarbione, a włosy czarne gęsto siwizną przetkane. Głowę odwrócił i zagadał do niej.
— Przybliż się! — rzekł.
Mary podeszła do niego.
Nie był brzydki. Twarz jego byłaby piękna, gdyby nie była tak wymizerowana. Wyglądał tak, jakby widok jej męczył go i smucił, i jakby namyślał się, co u licha z nią począć.
— Dobrze ci tu, mała? — spytał,
— Tak — odparła Mary.
— Dogadzają ci tu?
— Tak.
Smutnie potarł czoło, patrząc na nią.
— Drobniutka jesteś — powiedział znowu.
— Ale zaczynam tyć — odrzekła Mary bardzo sztywno, zdając sobie z tego zresztą sprawę.
Jakże miał nieskończenie smutną twarz! Oczy jego czarne wyglądały tak, jakby jej nie widziały, a jakby natomiast dostrzegły coś innego — z trudnością mógł sobie uprzytomnić jej obecność.
— Zapomniałem o tobie, dziecko — rzekł. — Ale czyż mogłem pamiętać? Zamierzałem przysłać ci nauczycielkę, albo bonę, albo kogokolwiek, alem zapomniał.
— Proszę... — zaczęła Mary. — Proszę... — lecz stłumiony szloch za krtań ją schwycił.
— Coś chciała powiedzieć? — dopytywał.
— Już... już za duża jestem na bonę — rzekła Mary. — A proszę... proszę nie dawać mi jeszcze nauczycielki.
Znów potarł czoło i popatrzył na nią.
— To samo mówiła Sowerby — mruczał niezupełnie przytomnie.
Wtedy Mary zebrała się na odwagę.
— Czy to — czy to matka Marty? — wyjąkała.
— Tak, zdaje mi się — odparł.