Strona:PL Frances Hodgson Burnett - Tajemniczy ogród.djvu/078

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

działa to sztywno, bo nie zwykła była ani dziękować, ani zwracać uwagę na to, że ktoś coś dla niej zrobił. — Dziękuję ci — powtórzyła, wyciągając rękę, nie wiedziała bowiem, co zrobić.
Marta niezgrabnie potrząsnęła jej ręką, jakby zupełnie nie znała tej formy. Potem się rozśmiała.
— Eh! panienka to taka mała — stara — rzekła. — Żeby to była nasza Elżunia, toby mnie była uściskała.
Mary wyglądała sztywniejsza, niż zwykłe.
— Chcesz, bym cię pocałowała.
Marta zaśmiała się znowu.
— Ja nie chcę — odparła. — Żeby panienka była inna, to samaby może chciała. Ale mniejsza o to. Proszę teraz pobiegać ze skakanką.
Mary było już nieswojo, gdy wychodziła z pokoju. Lud tutaj był zaiste dziwny, a Marta była dla niej zagadką. Zrazu bardzo jej nie lubiła; teraz to się zmieniło.
Skakanka była bajeczna! Liczyła, skakała, skakała i liczyła, dopóki jej się policzki nie zaczerwieniły, a zajęło ją to, jak dotąd nic od urodzenia. Słońce świeciło, i powiewał lekki wietrzyk — nie wicher ostry, lecz powiew łagodny, niosący z sobą zapach świeżo poruszonej ziemi. Mary skakała wokoło ogrodu z fontanną i wzdłuż jednej i drugiej ścieżki. Wreszcie doskakała do ogrodu warzywnego i tam ujrzała starego Bena, kopiącego i prowadzącego dysputę z gilem, który obskakiwał dokoła. W podrygach doszła aż do ogrodnika, który zdjął czapkę i począł jej się przyglądać z ciekawością. Ciekawa była, czy ją dostrzeże, a pragnęła bardzo, by widział, jak skacze.
— Ho! ho! — zawołał. — Jak mi Bóg miły! A toć może panienka naprawdę jest młoda i ma w żyłach krew dziecka, a nie kwaśne mleko. Jakem Ben Weatherstaff, tak panience