Strona:PL Faust I (Goethe, tłum. Zegadłowicz).djvu/53

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
FAUST

Jeszcze nas kilka kroków tylko dzieli od kamienia
na którym przysiądziemy nieco dla wytchnienia.
Ileż razy mnie kroki zamyślone wiodły
tu właśnie na marzenia, na post i na modły!
Pełen nadziei, silny na duchu i wierze
modliłem się do Boga gorąco i szczerze
o zmniejszenie zarazy; dziś poklaski żywe
są dla mnie jak szyderstwa słowa obelżywe.
Zgoła nie zasłużyliśmy — ojciec ze synem,
aby lud ich zasługi uwieńczał wawrzynem.
Mój ojciec, widzisz, parał się ciemnemi siły —
w jego pracowni w tyglach się rodziły
one leki i maści, czarodziejskie brednie,
które w nocy spłodzone, leczyć miały we dnie.
Ogółem biorąc był to człowiek sprawiedliwy,
który wierzył w te swoje obłąkańcze dziwy —
wierzył — więc był spokojny i czysty w sumieniu.
Owe lwy i lilije żenione w płomieniu
na łożu madejowym rozciągał i smażył
aż królewnę rumianą w retorcie uwarzył.
Lecz gorzej kiedy chorych tym wywarem leczył,
boć rzecz jasna — nikogo tem nie zabezpieczył
przed śmiercią, wprost przeciwnie, dużo zdziałał złego,
umierali — nie wiedząc przez kogo i z czego;
w dolinach tych i górach z ojcowej poręki
najsroższe były mory i największe męki;
ja sam, ojcowym zarażony szałem
tysiącom te trujące leki podawałem.
A dzisiaj, o ironjo! ofiarują serce
i wielbią — chwałą darzą — kogóż to? mordercę!

WAGNER

Czem tu się trapić? jabym się nie liczył!
kto pracuje w tym kunszcie, który odziedziczył,