Strona:PL Eliza Orzeszkowa - Zygmunt Ławicz i jego koledzy.djvu/246

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ba! Cóż naprzykład ja? Nie gram w karty, nie piję, nie hulam, domu na wielką stopę nie utrzymuję, i tyle tylko, że żona tam czasem za granicę pojedzie, albo wieczorek jaki wyda, albo nowe meble sprowadzi; a żeby u mnie wszystko dobrze szło, nie powiem! Gdzie tam! to to, to tamto w drogę wlezie. Ot i teraz z tym uradnikiem... Przed sądy pokoju ciągnie... No, już jak mi najstarszy mój synek wyrastać będzie, to go pewnie...
Przerwał mówienie i wielkiemi oczyma wpatrzył się w człowieka, który w téj chwili do cukierni wchodził. Zegrzda i Ławicz patrzali na niego także. Był to człowiek, powierzchownością swą przedstawiający obraz choroby, wyniszczenia, nędzy. Z pod wyszarzanéj czapki, las gęstych kruczych włosów spadał mu na wychudłą szyję, i otaczał twarz o nieprawidłowych, połamanych rysach, napiętnowaną suchotniczemi rumieńcami, a świecącą, jak żużlami, parą ogromnych, czarnych, zapadłych oczu. Ubranie jego, poplamione i podarte, dowodziło wielkiego ubóztwa. Wszedł, kaszląc i chwiejąc się prawie na nogach. Z daleka mógł być wziętym za żebraka; z blizka jednak widziany, przez trzech współbiesiadników poznanym został. I sam poznał ich także. Urągliwy uśmiech przewinął się mu po sinawych ustach. Zbliżył się do stołu, przy którym siedzieli.
— Jak się macie? czy poznajecie mię? może i nie! musiałem zmienić się trochę...