Przejdź do zawartości

Strona:PL Eliza Orzeszkowa - Zygmunt Ławicz i jego koledzy.djvu/026

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

sów. Być może, iż dziecię, stojące u stóp wschodów i gęstą mgłą deszczową oblane, dlatego ku ścianom gmachu tak pilnie przychylało ucha, że pragnęło w gwarze tym odróżnić i posłyszéć znane sobie głosy. Lecz, gdy z przeciwległéj strony dworca zadźwięczały donośne trzy uderzenia dzwonka, zwiastujące odejście pociągu, dziecię porwało się z miejsca, w kilku skokach okrążyło budowę, i ze zręcznością wiewiórki wspięło się na ogrodzenie, rozdzielające ogród dworca z drogą, którą przebiegały pociągi. W téj saméj chwili szereg wielkich, zamkniętych wozów, zaopatrzonych w malutkie okienka, poruszać się zaczął. Chłopak, zawieszony na szczycie ogrodzenia, zerwał z głowy czapeczkę, a pod światło latarni wychylając dziecinną twarz swą, donośnie i po razy kilka zawołał:
— Adieu, tatku! adieu! adieu!...
Czerwony płomień leciał znowu nad ziemią w grubych ciemnościach, od grzmotowego turkotu kół ziemia drżéć się zdawała, przeraźliwe gwizdania przerzynały powietrze. Pociąg oddalał się z razu powoli, potém szybciéj, potém bardzo szybko; lecz i wtedy jeszcze, gdy już był dość daleko, nad wysokiém ogrodzeniem, w świetle latarni ukazywała się twarz dziecinna, drobna, blada, złotawemi włosami otoczona, i dziecinny głos coraz słabiéj, bo coraz łzawiéj, wołał:
— Adieu, tatku! adieu! adieu!...