nawet do kolan, żywy jak iskra, rozrzewniony jak dziecko, skruszony jak grzesznik, który powziął nienawiść dla grzechu swego.
Zenon objął go obu ramionami, po kilkakroć ucałował w czoło, trochę śmiał się, choć oczy miał wilgotne. Nie trudno mu było uspokoić chłopca, który niczego nie chciał, tylko jego przebaczenia, przyjaźni i pozostania nadal w Zapolance. Potem, odprawił go do domu, a sam poszedł dalej swoją drogą ulubioną, ku wzgórzu, porosłemu sosnami. Idąc, czuł, że ma nogi trochę lżejsze, plecy trochę mniej przygarbione i że owe ciemności zalegające jego mózg i serce, trochę się rozwidniły. Niebawem znalazł się na stoku wzgórza, pośród sosen rzadkich, wyrastających z pokładów mchów siwych, żółkniejących i jeszcze jak szmaragd zielonych. Usiadł na mchu, spojrzał dokoła, a potem zapatrzył się na krajobraz.
Dokoła rosły klombami gajami paprocie brunatne i cieliste, trzmieliny z liśćmi różowemi, jak centofolie, jałowce krwistordzawe.
Pośród sosen stały brzozy, całe w złocie, a głębiny lasu oddalone, zapływając cieniem, świeciły jeszcze gdzieniegdzie smugą słoneczną, kołyszącą na fali ruchomej purpurę zwiędłych borówek i jeżyn. Z dwu stron drogi polnej, wijącej się u stóp wzgórza,
Strona:PL Eliza Orzeszkowa - Melancholicy 02.djvu/316
Ta strona została skorygowana.