Strona:PL Eliza Orzeszkowa - Melancholicy 02.djvu/065

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

dnocześnie z jasnością, która z halucynacyą graniczyła, ujrzała dobywającą się z gęstwiny zboża i po zielonej miedzy biegnącą różową dziewczynę, z pękiem bławatów w rękach, w lekkich i jasnych muślinach.
Biegnąc z leszczynowego krzaku, spłoszyła stado drobnych ptaków, które z piskliwą wrzawą i trzepotem skrzydeł podniosły się w powietrze; duży motyl nad głową jej leciał, głosy szumiały zcicha; daleko, w górze, płynęły białe obłoki i łagodziły żar słońca... pogoda letnia, cisza polna, radość wszech istot, miłość, przyjażń...
Stwórco! jakże pięknym jest twój świat! Niebo jego — to na drogocennym bławacie haft dyamentowy, ziemia — kobierzec z traw i kwiatów, powietrze — ocean świeżości i woni, serce człowieka — kielich po brzegi nalany szczęściem!...
Nagle, z tą samą wyrazistością, z jaką ujrzała i uczuła rajski rozkwit życia swojego i świata, zobaczyła i uczuła okrutną ich ruinę. Słyszała huk wystrzałów, patrzała na płonące ściany swego domu, na trupy i klęskę braci, na ludzi, którzy, wzajemnie tępiąc się, w łunie pożaru mieli barwy, rysy, skręty źrących się szatanów — na sceny do tej podobne wszędzie dokoła... na tę nakoniec ostatnią, gdy w dwu najdroższych dla niej dłoniach skru-