Strona:PL Eliza Orzeszkowa - Melancholicy 01.djvu/206

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

kuje przybycia człowieka, przez którego jest kochaną i którego obecność, uczucie, rozmowa dają jej miłe wzruszenia; coraz gorętszemi barwami wyobraźnia przed nią malować zaczyna te godziny, które spędziłaby z nim, gdyby przyszedł. Może przyjdzie?... O, niech przyjdzie!... I niech stanie się, co stać się może, lecz niech czyjeś serce, choćby krótko, ale mocno dla niej uderza, i niech ona będzie, choćby pobladłym, ale ciepłym promieniem czyjegoś serca! Niech ten nieskończenie długi wieczór, który stoi przed nią, jak grobowo milcząca mara, niepostrzeżenie i łagodnie stopi się w poufałej, przyjaznej rozmowie; a gdy jutro budzić się będzie, niech na »dzień dobry« usta jej pocałuje jakakolwiek, choćby w splamionej sukni przybywająca — nadzieja!
Teraz drżała od niecierpliwości i, pośrodku saloniku stojąc, kilka razy z cicha imię jego powtórzyła: Oktawian! jak to przypadało do jego wyniosłej, cokolwiek egzotycznej postaci!...
Dzwonek zabrzmiał w przedpokoju. To on, on niezawodnie!... Ale jakże nieśmiało i słabo brzmi ten dzwonek: znać, że poruszyła nim ręka drżąca od wzruszenia! O, drogi, przybywaj! Czyliż nie wiesz, że czekam cię, jak ratunku.
We drzwiach ciemnego pokoju, w ramach