Strona:PL Eliza Orzeszkowa - Melancholicy 01.djvu/204

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

tego kryształu widziała i ciężkie krople mętów... Jednak w obecnej chwili, zajmujący ten człowiek kochał ją; było to niewątpliwem. Same pozory ideału pociągały ją i chwilami zachwycały. Niejedną godzinę spędzoną z nim porównać mogła do błysku słońca wśród dnia chmurnego, do kwiatu na drodze wyjałowionej.
Więc cóż? więc gdyby w tej chwili przyszedł?... Pewno, pewno byłaby dla niego szczerzej, niż kiedykolwiek dotąd, uprzejmą, serdeczną. To, że jest takiej właśnie miłości przedmiotem, i to złudzenie napełnia ją rozkoszą, dopóki nie przeminie. Może przyjdzie! Wszak niedawno, w dziwnej chwili, w której czuła niepojęte pomieszanie rozpaczy z nadzieją, zwątpienia z żądzą wiary, powiedziała mu — czuła sama, że drżącemi usty — iż ze wszystkich znanych jej ludzi jego jednego chciałaby widywać często. On, na podziękowanie, nizko pochylił się przed nią, a gdy podniósł głowę, ujrzała, że twarz jego była oblana światłem niewymownego szczęścia...
Wprawdzie to samo światło widywała niegdyś na twarzy tego, którego sama tak niezmiernie, tak czule kochała. Wprawdzie wie o tem, że to światło nie służy wyłącznie do zapalania świętych ogni i że prędzej lub później zgasnąć musi... jednak, na widok jego,