Strona:PL Eliza Orzeszkowa - Melancholicy 01.djvu/102

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

czoną prawie powagą; jeden rozczula się tak, że aż końcem palca łzę z oka ściera.
O czem to oni mówią?
Zrazu nic zrozumieć nie może, tak jest zdumiony i ogłuszony tem nagłem wtargnięciem wezbranego życia w jego myśli o śmierci, wesołego gwaru — w przedgrobową ciszę.
Stoi śród nich wysmukły i zgrabny, choć nieco przygarbiony, ze złocistymi włosami zjeżonymi nad bladem czołem, z osłupiałemi oczyma. Jednostajny gatunek i krój ubrania, jednostajna barwa i delikatność skóry, czynią go do nich tak podobnym, jak kropla wody podobną jest do innych. Odrazu też zgadnąć można, że kiedy zacznie poruszać się, będzie poruszał się zupełnie tak, jak oni, a nawet gdy mówić zacznie te same co oni sylaby, będzie skracał lub przedłużał. Tylko pomiędzy brwiami ma zmarszczkę, z której wygląda zgryzota, a której oni nie mają, i w ogólnym zarysie twarzy więcej śladów mózgowej pracy. Teraz także mózg jego pracuje nad przywróceniem sobie przytomności i zrozumieniem tego, coz nim i dokoła niego działo się i dzieje.
Zaczyna już rozumieć... Oni winszują mu czegoś! Śmiejąc się, ściskają mu ręce, wstrząsając go za ramiona, żartując i rozrzewniając się naprzemian, czegoś mu winszują.