Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Pamiętnik Wacławy vol IV.djvu/237

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

trwogę i boleść, a na czole dawną położyła dumę, usta w surowe zagięła zarysy, i gdyby nie sztywność śmiertelna, można-by sądzić, że ze snu chwilowego babka moja powstanie za chwilę, wyniosła i wyprostowana, jak dawniéj, i w długie, a cienkie palce białością swą odbijające od ponsowego atłasu okrycia, ujmie kłębuszek bawełny setnego numeru i mikroskopijne gzygzaczki frywolitków.
Ale nie był to sen chwilowy; był to sen wiekuisty i srebrny koszyczek, napełniony bawełną, stał w bawialnym salonie na jednym z czterech stołów, przed jedną z czterech kanap, i zdawało się, że tak już wiecznie stać będzie w pyle i zapomnieniu, i że nikt nie rozpocznie na nowo téj zaniedbanéj dziś, pajęczéj i arystokratycznéj, roboty mojéj babki.
Ten stos drobniutkich kółek, gzygzaczków i gwiazdeczek byłże-by jedyném dziełem, jakiego przez długie swe życie dokonała pani tego domu, w którym teraz rozlegały się śpiewy żałobne i dymy kadzideł, palonych przy umarłych, włóczyły się od wysokich sufitów, aż do zapylonych parkietów?
Prawdopodobnie — bo w ścianach tego domu rozlegały się śpiewy, włóczyły się dymy kadzideł, na palcach stąpało ludzi mnóztwo, ale żalu szczerego nie było nigdzie, ale łez prawdziwego smutku nie wylewał nikt, nikt, prócz mojéj matki. Wprawdzie we wszystkich stronach domu, od rana do nocy rozlegało się głośne zawodzenie, szlochanie i jęki, ale było